w

NÓŻ SŁOWA, ZMOWA MILCZENIA

To był bardzo ciężki tydzień. Terminy w pracy goniły, a szef był nieugięty, jeśli chodzi o dotrzymywanie zobowiązań, za które byli oczywiście odpowiedzialni jego podwładni. Wiadomo, szef dba o PR i klientów, ale rozdziela obowiązki i z całą surowością karze wszelką niesubordynację naganą lub obcięciem premii. Robić trzeba. Kasa sama na konto się nie przeleje, żeby spłacić nią kredyt za mieszkanie. A zatem pęd przez osiem godzin z perspektywą wieczoru zarwanego przy kompie. A potem pęd do domu. Choć słowo pęd jest nadużyciem. Ślimaczy ruch robaczkowy godzin szczytu. Przymulenie, pot, zmęczenie podszyte zdenerwowaniem. I jeszcze kolejka w sklepie, gdzie wszyscy nagle zrobili się minimalistami ( „Poproszę 5 plastrów sera”), a w drodze do domu galop myśli, co by zrobić na obiad, żeby było w miarę szybko, w miarę smacznie i w miarę zdrowo. Więc ten piątek, po całym tygodniu gonitwy o byt, był agonalnie  męczący. Wpadłam do mieszkania z przysłowiowym językiem na brodzie.

Mąż zdążył tym razem wrócić przede mną, ale zamiast się po ludzku przywitać, burknął coś pod nosem, bo jak zwykle bolała go głowa, co już stało się pierwszą iskrą. Drugą były rozwalone w przedpokoju buty, trzecią kubek z niedopitą kawą ustawiony na parapecie przy drzwiach balkonowych, a punktem wybuchowym stały się okruchy chleba na blacie kuchennym, bo choćbym nie wiem, ile razy prosiła, mój mąż nigdy nie pamiętał, żeby je zetrzeć po zrobieniu kanapek. No i zaczęło się. Tornado słów runęło z rażącą siłą. Mąż nie pozostał dłużny. Durna pyskówka przeszła w porządną awanturę, z której wylały się wszystkie pretensje, żale i niespełnione oczekiwania. Skończyło się trzaśnięciem drzwiami. Mąż sobie poszedł.

Miotałam się jeszcze przez godzinę, wściekła jak osa. Potem emocje opadły. Zauważyłam, że jak zwykle ślubny nie zabrał telefonu. Nawet się tym bardzo nie przejęłam. Standard. Takie dziecinne robienie na złość. Po kilku godzinach zaczęłam się już trochę martwić. Wreszcie dzwonek do drzwi. Oddech ulgi. Ale to nie był mąż. Dwóch panów w mundurach, a potem wszystko tak trochę jak przez mgłę. Bo jak ogarnąć w jednej krótkiej chwili to, że ktoś, kogo się kochało już nigdy nie wróci, bo zrządzenie losu, tragiczny wypadek?

Tak nie było, ale mogło być

Tamtego wieczoru na oddział intensywnej terapii przewieziono dwuletniego chłopca. Śliczny, drobny blondynek. Śliczny pewnie był, gdy się śmiał i tworzyły mu się na policzkach dołeczki. Choć pewnie tych powodów do śmiechu w swoim krótkim życiu nie miał znowu aż tak wiele. Ślicznie stawiał pierwsze kroki i obserwował twarz mamy, która znowu aż tak wiele uwagi mu nie poświęcała. Może dlatego, że sama niedawno była dzieckiem. Wielkie zauroczenie zakończone nastoletnią ciążą. Jej znajome pokończyły zawodówki, niektóre nawet technikum, egzaminy, matura, imprezy podlewane piwem i wódką, weekendowe pielgrzymki do centrów handlowych, jacyś tam faceci, jakieś tam relacje, ale to wszystko tak na lajcie, niepoważnie i nieważnie. A ona miała poważne życie. Prowadzenie domu, dziecko i kolejka do MOPS-u. No i konkubenta.

Takie brzydkie słowo na takie piękne uczucie. No może i łatwo nie było, bo konkubent, tato chłopca, miał ciężki charakter, taki wybuchowy trochę, ale to z powodu ojca alkoholika. I pieniądze dawał na dziecko. Niektóre koleżanki nie miały tyle szczęścia, bo ich książęta z herbem adibasa na sportowym bucie albo znikali, albo wchodzili w niechlubny poczet alimenciarzy, wiecznie bez pracy i wiecznie niewypłacalnych. I czasami ta nerwowość spadała młotem pięści. Na nią często, ale częściej na dziecko, bo się nie umiało cicho zachować. I krzyczało wtedy. Głośno krzyczało. Tak że sąsiedzi słyszeli, ale żaden nie zareagował.

A bo to ludzie nie mają swoich problemów? Jedni nie mieli na chleb pod koniec miesiąca. Inni od rana toczyli się w oparach alkoholu niczym ruskie bańki-wstańki. A niektórzy się krzykom dziecka nie dziwili. Wiadomo, że dzieci bywają różne, a kilka klapsów jeszcze żadnemu dzieciakowi nie zaszkodziło. Byli też tacy, których jednak te krzyki jakoś zasmucały, ale nie odważyli się na wykręcenie numeru na policję albo do pomocy społecznej, bo wiadomo, że każdy Polak boi się być nazwany konfidentem. I pewnego dnia konkubent miał bardzo zły tydzień. Dziecko było najpierw marudne, potem płaczliwe, a potem to już się darło po tych ciosach i kopach, których ona nie miała siły zatrzymać. Aż wreszcie ucichło.

Tak nie musiało być, ale było

Słowa stwarzają naszą rzeczywistość. Są obecne wszędzie. Opisują przedmioty, przekazują idee, wyrażają ideologie oraz religie, tworzą literaturę, poezję, sztukę, podtrzymują dialog, są wyrazicielami emocji i uczuć, niekiedy zdają się magicznie zaklinać rzeczywistość. I w całej tej magii słowa, kryje się pułapka, by nie powiedzieć za dużo. By wziąć dziesięć głębokich oddechów i przemyśleć swój przekaz, by nie dać się porwać destrukcyjnej sile przekazu, aby to, co w danym momencie na wątrobie, nie wylało się jadem z języka lub by potencjalnie niegroźne pasywne pocieszenia, nie były przyczyną tragedii. Powiedzenie, że raz wypowiedzianych słów nie da się cofnąć, bardzo do mnie (nomen omen) przemawia. Przekaz wbija się tak głęboko, że żadne namiastkowe pocieszenie w formie „przepraszam”, nie jest w stanie go zabliźnić.

Podobnie jest z milczeniem, które ma być złotem, skarbem mędrców. Milczenie, gdy nie daje upustu złym emocjom, jest rzeczą zbawienną, wyrazem siły i panowania nad własną krótkowzroczną, destrukcyjną chęcią dania upustu naszej goryczy. Może być także bezpieczną oazą dwojga ludzi, którzy po ciężkim dniu siadają obok siebie na balkonie i trzymając się za ręce, obserwują zachód słońca. Lecz milczenie pasywne bywa zabójcą, jest wyrazem niechęci do jakiejkolwiek ingerencji, do egoistycznego zamykania się we własnych czterech ścianach, a także zamykania nie tylko ust, ale uszu oraz oczu na losy sąsiada, znajomego, nieznajomego, członka rodziny.

I tutaj dziś ten rząd słów się zakończy.

Reszta jest milczeniem?

 Foto: Flickr (lic. CC)

Dodaj komentarz

Konduktorzy z Southern szykują trzydniowy strajk!

Sex zabawki – jak ich nie kochać?