w ,

Seks na własną rękę. Fakty i mity na temat masturbacji

Współcześni naukowcy otwarcie twierdzą, że masturbacja jest nie tylko naturalna i bezpieczna, ale wręcz dobra dla zdrowia. Mimo to mity funkcjonujące od lat wokół „seksu na własną rękę” wciąż mają się znakomicie. Skąd się wzięło przekonanie, że masturbacja grozi ślepotą, utratą pamięci, epilepsją, gruźlicą czy nadmiernym owłosieniem dłoni?

Właściwie trudno stwierdzić, od kiedy masturbacja uważana jest za złą czy szkodliwą. Greccy, antyczni medycy rozprawiali o onanizmie (nomen omen) namiętnie. Hipokrates twierdził, że utrata nasienia (zarówno męskiego, jak i kobiecego) powoduje poważne zaburzenia. Tyle tylko, że za nasienie uważano wówczas każdy wyciek z cewki moczowej (włącznie z ropnymi wyciekami będącymi konsekwencjami zapaleń), a drżenie towarzyszące orgazmowi uosabiano z napadami padaczkowymi (w konsekwencji czego epilepsję leczono przez… kastrację!). W starożytnym Rzymie – z jednej strony – zapobiegano masturbacji przez przykładanie na lędźwie ołowianych płyt, a z drugiej – zalecano ją, twierdząc (za Galenem), że nasienie zalegające w organizmie może powodować zatrucia.

W średniowieczu promowano postawę ascetyczną (wierzono, że inne czynności seksualne, które nie służą rozmnażaniu się, są po prostu grzeszne)

Londyńska onania

Wszystkie te prawdy objawione przekazywane były przede wszystkim z ust do ust. Dopiero w XVI powstał jeden z pierwszych (a na pewno najbardziej znanych) tekstów ocierających się o naukę i medycynę (a nie „tylko” o etykę) przestrzegających przed zgubnym wpływem masturbacji. Mowa o wydanym w Londynie, anonimowym pamflecie „Onania” (ok. 1716 roku), którego autor próbował udowodnić, że masturbacja (a raczej – dotykanie miejsc intymnych w celach niepowiązanych z higieną czy oddawaniem moczu) prowadzi (u mężczyzn) do wymiotów, duszności, stulejki czy rzeżączki, a u kobiet – do bezpłodności.

„Onania” była bestsellerem. Nic dziwnego, że inni autorzy – być może głodni sławy, a może wierzący w to, że potępiając masturbację, dokładają cegiełkę do czyjegoś zbawienia – płodzili (nomen omen do kwadratu!) kolejne dzieła, prześcigając się w wyliczaniu skutków ubocznych onanii.

Wszystkie te publikacje albo podbijały na chwilę ówczesny rynek czytelniczy, albo przechodziły bez echa. Aż wreszcie w XVIII wieku Samuel Auguste Tissot ogłosił, że plemnik to skoncentrowana krew. Szwajcarski, znany wówczas lekarz twierdził, że pozbywając się nasienia, organizm staje się osłabiony (tak, jakby się wykrwawiał!), a przez to jest narażony na liczne choroby, poczynając od impotencji czy niepłodności, gładko przechodząc przez reumatyzm i szaleństwo, na rzeżączce, wrzodach, bezsenności i trądziku kończąc. Masturbującym groziło też wyschnięcie mózgu, który – w najbardziej dramatycznych przypadkach – miał grzechotać między uszami jak ziarenko grochu wrzucone do pustego słoika. Aby nie doszło do najgorszego, Tissot zalecał onanistom picie chininy i wody żelazistej, wysiłek fizyczny i zimne kąpiele.

Lęk dźwignią handlu

Tezy szwajcarskiego medyka szybko się upowszechniły. Jednak naturę trudno oszukać. Wielbiciele miłości na własną rękę nie potrafili okiełznać chuci – nawet wtedy, gdy stało się powszechnie wiadome, że za „marszczenie dżordża”, „trzepanie kapucyna” czy „czochranie pingwina” (niepotrzebne skreślić) grozi utrata zmysłów, zanik prącia czy skrzywienie kręgosłupa (o włosach na dłoniach nawet nie wspominając!). Wykorzystali to ówcześni „Janusze Biznesu”, którzy zalali rynek różnej maści i koloru osłonkami na penisa, brzęczykami ostrzegającymi przed erekcją czy przypominającymi współczesne gadżety SM pętami uniemożliwiającymi zbytnie rozchylenie nóg.

Wszystkie te innowacje cieszyły się sporą, acz krótkotrwałą popularnością. Moda na nie przychodziła i odchodziła – tak jak w przypadku jajek tamagotchi, wuwuzeli czy fidget spinnerów kolejny patent wypierał z rynku poprzedni. I tak w kółko.

Na tle innowatorów walczących z masturbacją wyróżnił się tak naprawdę jeden wynalazca. To John Harvey Kellogg, który wraz z bratem Willem prowadził na przełomie XIX i XX wieku sanatorium w Battle Creek (Michigan w USA). W ośrodku Kelloggów kuracjusze mogli zażywać gorących i zimnych kąpieli czy masaży oraz poddawać się różnym terapiom (między innymi z użyciem prądu).

Jednak nie oferta ośrodka, ale poglądy braci są tu istotne. Kelloggowie byli członkami Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego. Jako fundamentaliści, dbali o czystość na wszelkie sposoby – unikali używek, pościli, zachowywali wstrzemięźliwość seksualną, promowali celibat i potępiali onanizm, który uważali za gorszy od ospy, wojny i zarazy razem wziętych. Wierzyli też w to, że – jak głosił ich duchowy idol, Sylvester Graham, twórca grahamek – szkodom powstałym wskutek masturbacji, jak i samej masturbacji, można zapobiec poprzez stosowanie diety wegetariańskiej.

Jedz owsiankę, polewaj łechtaczkę kwasem!

A jak ma się grahamka do Kelloggów? Otóż bracia pewnego wieczora przygotowywali posiłek. W pewnym momencie musieli szybko wyjść z domu i – nieopatrznie – zostawili na ogniu gotujące się ziarno. Gdy wrócili, potrawa przypominała już mamałygę. Bracia – nie chcąc marnować kolacji – próbowali breję rozwałkować. W trakcie tego procesu z masy wytrąciły się grudy. Zamiast zjeść je na sucho, podali je z mlekiem. Tak powstały płatki owsiane, które – według braci Kellogg – wyczerpywały zasady diety Grahama i których regularne spożywanie miało skutecznie odwodzić od onanizmu.

Dodatkiem do kuracji płatkami – według braci Kellogg – miało być obrzezanie w wieku dziecięcym, zszycie napletka drucikiem (to w przypadku tych, którzy nie zostali obrzezani w dzieciństwie), rażenie prądem czy wypalanie łechtaczki kwasem karbonowym.

Kto poda pomocną dłoń?

Drastyczne? No rejczel! Ale z drugiej strony masturbacja – a raczej jej zawoalowana forma – była już w XIX wieku zalecana paniom cierpiącym na „kobiecą histerię”. Oczywiście, onanizm jako taki wciąż potępiano. Jednak część z lekarzy, chcąc pomóc swoim pacjentkom, oferowało usługi polegające na stymulacji kobiecych stref erogennych. Potem do medyków dołączyły położne czy pielęgniarki. W ostatnim dziesięcioleciu XIX stulecia pojawiły się pierwsze wibratory służące do masażu podbrzusza i zalecane na „kobiecą histerię”.

Pogląd na masturbację zaczął się powoli zmieniać dopiero pod koniec XIX wieku, kiedy to Freud, Jung czy Stern publikowali przełomowe – z punktu widzenia historii – prace, w których udowadniali, że seksualność jest normalnym elementem życia. Jednak na prawdziwą rewolucję trzeba było poczekać do przełomu lat 40. i 50. XX wieku, kiedy swoje prace opublikował Alfred Kinsey. Badacz, wraz z zespołem, przeprowadził badania skoncentrowane na seksualności. W testach udział wzięło 10 tysięcy Amerykanek i Amerykanów. Aż 92 proc. mężczyzn i 62 proc. kobiet biorących udział w badaniach przyznało się do masturbacji.

Masturbuj się, to (przeważnie) zdrowe!

A jak to wygląda dziś? Cóż, wielu z nas je na śniadanie płatki śniadaniowe. Nierzadko są to płatki firmy Kellogg. Wielu też podczas codziennych zakupów sięga po grahamki. Ze statystyk wynika, że aż 75 procent mężczyzn w USA jest obrzezanych (nie tylko ze względów religijnych, ale z uwagi na szeroko rozumianą estetykę czy wiarę w to, że tak tuningowane prącie jest łatwiej utrzymać w czystości). Czy to oznacza, że przestaliśmy się masturbować?

Nie! Ale masturbacja wciąż jest w wielu środowiskach tematem tabu. W odczarowaniu stereotypu nie pomagają niestety media, które rzucają się jak oszalałe na „historie z życia”, nagłaśniając sprawy poważnych zranień lub przypadków śmierci połączonych z masturbacją. Tym samym zamiast o zaletach onanizmu, czytamy przede wszystkim o tym, że ktoś odniósł poważny uszczerbek na zdrowiu, bo do masturbacji używał odkurzacza. Albo że ktoś inny – aby wzmóc doznania – wcisnął do przyrodzenia długopis. Albo podłączył się do prądu.

Tyle tylko, że takich przypadków (udokumentowanych) jest stosunkowo niewiele. Zwłaszcza, kiedy ich liczbę porównamy z liczbą osób regularnie uprawiających onanizm. Albo i nieregularnie, bo – nie oszukujmy się – prawdopodobieństwo, że ci, którzy twierdzą, że się nie masturbują, jednak się masturbują, jest szalenie wysokie.

A masturbacji warto bronić. Bo jest zdrowa! W trakcie masturbacji wydziela się dopamina (aktywuje ośrodki w mózgu odpowiedzialne za przyjemność i łagodzi stres) oraz endorfina (zmniejsza napięcie, działa przeciwbólowo, świetnie uśmierzając chociażby bóle miesiączkowe). Onanizm wspomaga też wydzielanie prolaktyny (to przez nią po seksie tak często chce nam się spać!) i – jeśli jest zakończony orgazmem – stymuluje produkcję leukocytów odpowiedzialnych za pracę układu odpornościowego. Jeśli para stara się o dziecko, dobrze by było, gdyby przyszły ojciec masturbował się co kilka dni (bo to pozwala na szybszą „wymianę” plemników na „świeże”).

Co jeszcze? Wisienka na torcie! Z badań Jennifer Rider i Kathryn Wilson (związane z Harvardem) wynika, że u mężczyzn, którzy w każdym miesiącu, regularnie, od lat szczytują co najmniej 21 razy (w porównaniu do tych, którzy robią to 4-7 razy w miesiącu) o jedną trzecią spada ryzyko wystąpienia nowotworu gruczołu krokowego.

Nie ma co ryzykować, po prostu trzeba się…

Na zdrowie!

By en:User:Drgnu23, subsequently altered by en:user:Grendelkhan, en:user: Raul654, and en:user:Solipsist. (Own work) [GFDL (http://www.gnu.org/copyleft/fdl.html) or CC-BY-SA-3.0 (http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/)], via Wikimedia Commons

Dodaj komentarz

Kent: mężczyzna dźgnięty nożem w McDonaldzie

Emotikony, czyli hieroglify XXI wieku